Diuna - Frank
Herbert
Jaką przewagę ma "Diuna" nad innymi książkami
SF? Nie wymienię tu wszystkich jej zalet, o których zresztą powiedziano już
chyba wszystko. Wspomnę więc tylko o precyzji w przedstawieniu wymyślonego świata,
porównywalnej jedynie z "Władcą pierścieni" Tolkiena, o epickim
rozmachu czy perfekcyjnie skonstruowanych, przeplatających się wątkach.
Co innego uderzyło mnie natomiast podczas ponownego zagłębiania się w powieść
o pustynnej planecie i jej wolnych, dumnych mieszkańcach. Dzięki terminom,
jakimi posługuje się autor, oraz feudalnej konstrukcji powołanego do życia
społeczeństwa, "Diunę" odbiera się nie jako powieść fantastyczną,
lecz historyczną, dotyczącą nie zdarzeń, które będą, lecz faktów dawno
już dokonanych. Harkonnenowie i Atrydzi oraz ich wojna stają się zatem częścią
zamierzchłych dziejów - to my przenosimy się w odległą przyszłość,
zyskując zupełnie inną perspektywę.
Wrażenie to jest niesamowite i nie zostało osiągnięte w żadnej znanej mi pozycji z tego gatunku. Brak ten odczuwa się bardzo wyraźnie chociażby w spekulacjach o alternatywnym rozwoju naszej ziemskiej historii, które pozbawione owego pierwiastka stają się sztuczne i nieprawdziwe, mimo niezłych pomysłów i dobrej narracji.
Frank Herbert zręcznie potęguje osiągnięty efekt, czego przykładem mogą być poprzedzające każdy rozdział fragmenty pamiętników osób uczestniczących w wydarzeniach - pamiętników napisanych, rzecz jasna, wiele lat później. Historię galaktyczną poznajemy zatem w ułamkach i tylko przez nawiązania do opisywanych zdarzeń. Mamy więc poczucie istnienia jakieś ciągłości i wiemy, że książka, którą trzymamy w dłoniach, dotyczy jedynie niewielkiego w gruncie rzeczy fragmentu opowieści o ludziach żyjących gdzieś pośród gwiazd, opowieści o tym wszystkim, co wydarzyło się setki lat po naszych czasach. Ta podróż w odległą przyszłość jest przez nas odbierana jako zamknięta już historia, podobnie jak wyprawy krzyżowe czy cesarstwo rzymskie.
Wszystko to czyni "Diunę" wyjątkową i epokową, a liczba nawiązań do tej powieści, pojawiających się w literaturze SF, świadczy o tym, że moje zdanie podziela chyba wielu autorów. To bardzo cieszy, bo nigdy dość historii. Galaktycznej, oczywiście...
Autor: Artur Laftur Biernat
Dogs
Of War
cześć
I
Autor
: Oparski
Książę
obudził się rano w doskonałym nastroju. Trochę bolała go co prawda głowa,
ale wiedział doskonale jak temu zaradzić. Zaś zeszłonocna imprezka była
naprawdę w porządku. Kto by pomyślał, że Gubernator Rund'ijk wypije aż 5
kolejek skocza z młotkiem i trafi do miski a nie zwali się gdzie popadnie i będzie
udawał wieloryba.
Gubernator Rund'ijk był gubernatorem miasta portowego Krakatos, leżącego na północ
od Spekularum, dzień drogi konno traktem. Rzeka Karameikos łączyła oba
miasta i była na tyle szeroka, że statki morskie mogły swobodnie płynąć ze
swoim ładunkiem bezpośrednio do Krakatos, bez konieczności przeładowywania
towaru na barki w Spekularum, co znacznie ułatwiało handel. Krakatos było,
nie licząc Spekularum, najbogatszą gubernią w księstwie Karameikos,
odprowadzającą co kwartał znaczne sumy do książęcego skarbca. Gubernator
Rund'ijk zaś był człowiekiem doskonale zdającym sobie sprawę z wygody swego
stanowiska i nie zamierzał tego w żaden sposób zmieniać.
Sprawa, z jaką Gubernator Rund'ijk przybył poprzedniego do księcia była z
jego punktu widzenia istotna. Z kolei z punktu widzenia księcia wizyta
gubernatora była doskonałą okazją do urządzenia popijawy, tym bardziej, że
gubernator nie przybył sam lecz przywiózł ze sobą także, jak on to ładnie
nazwał, osoby towarzyszące. Osiem pięknych kobiet, z których pięć, zdaje
się, spędziło noc z barbarzyńcą, jedną książę szybko przetrenował przy
jakiejś okazji w dżakuzi, żeby księżna za bardzo się na niego nie patrzyła,
jedna opiekowała się troskliwie gubernatorem zaś jeszcze jedna gdzieś się
zawieruszyła, mniej więcej w tym samym momencie kiedy zniknął mag. Zjedli
trochę dziczyzny, jakieś ptactwo, bażanty czy coś, wypili dużo skocza i ogólnie
było jak należy. Grali bardowie pod czujnym okiem barbarzyńcy, który zawsze
uważał, że do niczego się nie nadają i nie ma to jak chór jego ziomków po
kilku głębszych. Gubernator Rund'ijk chyba nawet próbował księciu wytłumaczyć
w jakiej sprawie przybył, ale cóż... I tak Edytor wszystko na pewno zapisał.
Książę wstał i walnął sobie skocza w charakterze klina. Zadzwonił na śniadanie,
umył się z grubsza, ubrał i zszedł do jadalni. Rozkazał, żeby zawołać
barbarzyńcę , maga i gubernatora, ale Bar wciąż zajmował dżakuzi a mag
zamknął się w wieży i udawał, że go niema. Przyszedł gubernator.
- Książę
- zaczął po zjedzeniu czegokolwiek - przyjechałem do księcia na konsultacje.
Rzeka w okolicach portu w Krakatos zamula się w sposób dramatyczny, co grozi
ograniczeniem a wręcz zahamowaniem handlu. Zgodnie z księcia dyrektywami za większość
przestępstw w mieści e jest kara przymusowych robót, przy czym priorytetem
jest, oczywiście, brukowanie ulic. Ze względu na fakt zmniejszenia się liczby
popełnianych wykroczeń plan kwartalny leży. Idąc dalej, celem poprawy
istniejącego stanu, chciałbym wprowadzić kilka nowych, echem, przestępstw.
Pomyślałem najpierw o jakichś sankcjach za uprawianie seksu w miejscach
publicznych ale po zasięgnięciu języka doszedłem do wniosku, że ludziom coś
się przecież od życia należy. No i nie wiem. Czy wymalować na bruku przejścia
dla pieszych i karać za przechodzenie w innych miejscach, albo może wyznaczyć
specjalne miejsca do parkowania wozów i karać za stawanie ich gdzie indziej.
Czy też może wprowadzić roboty obowiązkowe, powiedzmy dzień w tygodniu, ku
chwale księcia. Albo może książę wypożyczyłby mi trochę swoich przestępców,
aby wykonali to odmulenie, chociaż nie sądzę, żeby książę sam miał
nadmiar robotników przymusowych. Uważam, że w takich kwestiach należy się z
księciem konsultować, żeby wszystko było w porządku.
Drzwi otworzyły się z hukiem i stanął w nich Bar. Gęba mu się uśmiechnęła
na widok zastawionego stołu. Wziął sobie dwie tace z kanapkami, dzbanek z
piwem, usiadł aż wszystko się zatrzęsło i zaczął jeść. Gubernator
spojrzał zafascynowany. Wtedy wszedł Edytor.
- Książę - powiedział do księcia - przybył posłaniec z Krakatos. Podobno
w nocy wystąpiły tam jakieś kłopoty.
Wszedł posłaniec, wyraźnie zmęczony całonocną jazdą.
- Panie - skłonił się - w mieście wybuchły zamieszki.
Popatrzył na Gubernatora Rund'ijka, który odwrócił się gwałtownie.
- Co?
- Bunt! Kiedy tylko pan gubernator wyjechał, wieczorem, wybuchły walki.
Gwardia gubernatorska zbuntowała się. Kapitan Gruber przejął komendę i zajął
pałac. Żołnierze rozbiegli się po mieście i zaczęli grabić. Uciekłem, na
rozkaz pana gubernatora małżonki, zanim ją internowali. Słyszałem, że za
wszystkim stoi pana syn. Takie plotki opowiadali strażnicy przy bramie, to
znaczy gwardziści, którzy zajęli ich miejsce. Przemknąłem się i udało mi
się wyjechać. Słyszałem też jak mówili nazwisko Quantasa.
- Quantas? Ten mag? Nie mogę uwierzyć. Ale powinienem był wyczuć, że coś z
nim nie tak, kiedy zaczął kumać się z moim synem. Tego zawsze ciągnęło do
magii, najlepiej jak najciemniejszej. Pies. Ugościłem go we własnym pałacu a
ten tak mi się odpłaca. Książę! Tak jawny bunt nikomu nie może ujść na
sucho. Muszę natychmiast wracać do Krakatos, gorzej, że moja przyboczna
gwardia też obróciła się przeciwko mnie. Jak to możliwe? Mogłem za nich ręczyć
i polegać na nich. Gruber? Przecież był taki lojalny. Nawet chciał ze mną
tutaj jechać, alem go zostawił, aby pilnował porządku. Zamiast niego wziąłem
jego zastępcę Arestesa, chociaż Gruber nalegał. Gdzie jest Arestes? I moi
strażnicy? Ale w dziesięciu...
- Co się stało z pozostałym wojskiem? - zapytał gubernator posłańca.
- Nie wiem, panie. Wyjechałem jak najszybciej, żeby mnie nie złapali.
- Książę - gubernator zwrócił się do Dona - sam sobie nie dam rady.
- Wyluzuj się, Rund'ijk - powiedział książę kończąc przełykać kanapkę.
Rozparł się wygodniej w fotelu, nalał sobie skocza i pociągnął.
- No, - zaczął - posłuchaj mnie Rund'ijk. Niczego się nie bój, książę
wszystkiemu zaradzi. Nikt, kto księciu podskoczył nie żył potem zbyt długo,
w zasadzie najczęściej żył potem bardzo krótko. Chyba, że okazał się być
przydatny. Więc poradzimy sobie i tym razem. A tymczasem, sadzę, że powinieneś
jeszcze dzień posiedzieć tutaj, zresztą i tak nie masz dokąd wracać -
rechot. - Napijemy się, zabalujemy, musisz potrenować trochę picie skocza, z
takim bandziochem powinieneś dać radę wypić więcej niż wczoraj. Weźmiemy
sobie te twoje panny, są całkiem fajne, ale jak pobawisz się trochę z damami
dworu księciunia do dopiero zobaczysz różnicę.
Bar skończył jeść. Rzucił pustym dzbanem po piwie w kierunku kominka i
powstał.
- K-wa - stwierdził i beknął. - Idę.
Wstał i wyszedł.
- Rund'ijk - rzekł książę - Muszę załatwić parę spraw, czuj się tu
dobrze ale bez przesady, nie jak u siebie, bo możesz poznać Wadera, co nie
jest przyjemne. Jak coś chcesz, pytaj Edytora.
Książę podniósł się z fotela, otrzepał i poszedł. Mag, pomyślał
przechodząc przez drzwi, gdzie jest ten chlor mag?
Don skierował kroki ku wybudowanej przez krasnoludy wieży, w której mieszkał
mag. Wieża wyglądała klasycznie, jak dla czarownika. Książę zatrzymał się
przed drzwiami i kilka razy uderzył w nie pięścią.
- Ross! - krzyknął - Jesteś tam? Wiesz, że mogę wywalić te drzwi i te
wszystkie iluzyjne demony możesz sobie głęboko wsadzić. Jak tam imprezka?
Cisza.
- Ross! Wchodzę! Czyżby ci się coś stało? - krzyknął specjalnie głośno.
- Spadaj, Don.
Książę uśmiechnął się obleśnie.
- Aha, - powiedział - jak ona się nazywa? Jakoś na G?
- Czy wiesz, - książę najwyraźniej ćwiczył mówienie głośno i wyraźnie
- że ten cały mag tak naprawdę bardzo lubi chłopców? Kiedyś zabawiał się
z czterema na raz. Czy pokazywał ci tą komnatę na szczycie wieży, nie tą z
widokiem na morze, ale tą drugą, jak on to nazywa, różowy salon? Nie? Ależ
dlaczego?
- Don - powiedział głos ze środka - jestem zajęty.
- Ja wiem - odparł książę - a popatrz, ja nie mam nic do roboty. Więc sobie
jeszcze trochę postoję.
- Wiesz - zaczął znowu Don - że on lubi jak mu się drażni kakałko? Tak,
tak, ten nasz Ross to mały perwers. Co, pewnie ci opowiadał jaki jest czuły i
romantyczny? - rechot - Ja z nim byłem na niejednej imprezce i mogę ci dokładnie
powiedzieć jaki jest naprawdę. To zbok. I perwers. Pamiętasz Ross jak tańczyłeś
goły na stole w tej karczmie w Sigil? Tej z demonami? I jak ten, co ma ryj jak
świnia zaszedł cię od tyłu? Jak to wtedy powiedziałeś? Demoniczna
przyjemność?
- Don - powiedział z wnętrza wieży poważny głos - S-dalaj.
- Oj, oj, oj, - zatroskał się książę - czyżby coś się nie udawało? Nie
chce się wcelować? No jak to? Może ci w czymś pomóc? Czy masz ciągle ten
taki biczyk, którym lubisz jak się ciebie chłoszcze po tyłku? Też jej tego
nie pokazałeś? No, dlaczego. Takie ładne wydajesz przy tym odgłosy.
- Ignoruję cię - odparł mag. - Możesz sobie tam stać i ględzić ile
chcesz. Rzucam silence, więc nie zmęcz sobie za bardzo strun głosowych.
- Zaraz, - przerwał mu książę - silence? Tak przy damie? A nie mówiłem, że
to perwers?
- Uzbrajam fireballe na drzwiach sypialni - ciągnął dalej ze środka Ross -
więc zastanów się.
Książę zastanowił się.
- Czy ty mi czasem nie grozisz? - zapytał - Fireballe? Ależ mnie przeraziłeś.
Śmiertelnie. Wiesz - przerwał dla efektu - tak sobie właśnie pomyślałem,
że chyba wejdę tam do środka i sprawdzę czy działają. Czy czegoś jak
zwykle nie spartoliłeś.
- Don - głos ze środka zmienił się nieco - daj se siana. Idź już bo mi krępujesz
kobietę.
- A więc jednak. No, no, Ross, cicha woda, jak to mówią rybacy. Właśnie,
nie wyskoczysz może na ryby? Wiesz, skoczę tylko po wędkę i zaraz po ciebie
wpadnę.
- Don!
- Dobra, dobra, się nie gorączkuj. Idę, tylko nie trzyj za mocno, bo się
zgrzejesz.
Książę odwrócił się rechocząc i przez chwilę zastanawiał się nawet,
czy dla dowcipu nie pójść po tą wędkę, ale zrezygnował. To go różniło
od barbarzyńcy, że tamten już dawno byłby w środku i posuwał pannę, ale
on, jako książę, wolał dowcip subtelny. Tak.
porządny
miecz. Jak chcesz, mogę cię też nim zerżnąć.
Bar usiadł na stole. Karczmarz coś się nie pojawiał.
- Karczmarz, k-wa! - ryknął Bar - Gdzie mój browar? Albo poczekaj, k-wa. Co
ty, kultury nie masz? Browar dla mnie i dla tej dupy.
Przybysze nie rozumieli słowa, z tego co mówił Bar. Cała sytuacja nieco ich
zdekoncentrowała, ale po pierwszym szoku dwaj siedzący z brzegu podnieśli się.
Chwycili za rękojeście swoich mieczy. Jeden coś głośno powiedział, wyraźnie
w kierunku Bara.
- O, k-wa, stawiacie się? Sp-lajcie.
Bar zerwał się ze stolika jak błyskawica. Ciął momentalnie mężczyznę
stojącego z lewej, ten próbował wyciągnąć miecz i zasłonić się nim, ale
nie zdążył. Dostał potężne cięcie przez ramię aż odrzuciło go do tyłu.
Drugi przybysz miał już broń w ręku. Pozostali trzej zerwali się tak, że
przewrócił się stolik.
- Panowie, k-wa, nie macie szans - rzucił Bar szykując się do zadania ciosu.
- Mam liczebną przewagę. Ale dam wam szansę, k-wa, bo mam dobry humor. Nie będę
was otaczał. Karczmarz, weź im to powiedz, bo te ćwoki chyba nic nie kumają.
Karczmarz chował się za kontuarem.
Barbarzyńca nie zważając na gęstniejący tłum uzbrojonych wojowników
postanowił wykończyć, tego, którego ranił. Mężczyzna z trudem starał się
zatamować krew lecącą ze zmasakrowanego ramienia. Dostał cios w głowę
zanim zdążył się zorientować i zastawić i z rozrąbaną czaszką zwalił
się na podłogę. Kobieta zaczęła krzyczeć.
- Cicho mała, zaraz się zabawimy.
Bar szybkim ruchem ciała uniknął gradu mieczy i sam zaatakował. Ciął od góry,
tak jak najbardziej lubił. Miecz, którym zaatakowany starał się zasłonić
nie stanowił dla barbarzyńcy żadnej przeszkody. Przybysz zachwiał się,
machnął niezgrabnie i zanim zdołał pomyśleć o tym, że przecież w sumie
umie walczyć dość dobrze i zwykle to on nacierał na przeciwnika a nie
odwrotnie, już nie żył a jego wnętrzności wypływały na podłogę.
Bar zarechotał. Z obrotu machnął mieczem mierząc w przeciwnika stojącego za
nim. Potężne cięcie przecięłoby człowieka na pół, gdyby w ostatniej
chwili nie odskoczył. Wpadł na przewrócony stół i zachwiał się; nie
dlatego jednak, że uderzył w przeszkodę, lecz z powodu głębokiej rany biegnącej
przez całą szerokość klatki piersiowej. Barbarzyńskim skokiem Bar ruszył w
jego kierunku. I wtedy właśnie poślizgnął się na kiszce pokonanego wcześniej
wroga. Stracił równowagę. Zamachał w powietrzu rękami i tylko lata spędzone
z mieczem w dłoni sprawiły, że nie wypuścił oręża. Łapiąc pion oparł
się lewą ręką o ścianę zaś prawą próbował jeszcze wykonać planowany
atak, ale zamiast w przeciwnika trafił we własną nogę.
- K-WA! - wrzasnął Bar - Koniec, k-wa, zabawy!
Ktoś próbował trafić go od tyłu, ale broń tamtego zaplątała się w
powiewający szeroko płaszcz barbarzyńcy. Bar ciął z furią wstającego ćwoka,
który broczył krwią jak dziewica, która właśnie przestała być dziewicą.
Z rozrąbaną klatką piersiową mężczyzna padł na ziemię. Dwaj pozostali
atakujący go od tyłu walczyli z szybkością barbarzyńcy i przegrywali. Bar
odwrócił się skokiem. Uderzył z impetem czołgu i po dwóch ciosach pierwszy
z napastników padł. Bar nie miał już teraz litości. Wk-ła go ta jego j-ana
noga i miał ochotę szybko i efektownie za-bać co mu się wkoło ruszało.
Kątem oka dostrzegł, że kobieta z tyłu zaczyna uciekać. Skoczył w jej
kierunku, złapał ją wpół, odwrócił się i zbił cios ostatniego z obcych.
Trzymając dupę pod lewą pachą zadał szybkie i precyzyjne cięcie, atakujący
go wróg zachwiał się od impetu uderzenia, Bar przyparł go do ściany i dwoma
uderzeniami w głowę, zarąbał.
- No, - powiedział - to się nazywa imprezka.
Rozejrzał się po karczmie. Nie było nikogo. Zza szynkwasu nieśmiało wyglądał
karczmarz.
- Co jest, k-wa - ryknął Bar. - Gdzie mój browar?
Barbarzyńca chwycił dzban i go wypił.
- Dobra - stwierdził patrząc na trzymaną pod pachą kobietę - teraz cię zerżnę.
Rzucił ją na stół.
- Karczmarz! - krzyknął jeszcze - Dawaj mi jeszcze raz to samo, tylko na
wynos. Zaraz nauczę tą dupę pewnych rzeczy, k-wa, a potem idę z nią dalej.
Jakoś tu u ciebie, k-wa, ch-wo. Pusto, k-wa. Gdzie są goście? To jakaś ch-wa
knajpa, nikt tu nie przychodzi. Wiesz, karczmarz, chyba ją zaraz zamkniemy.
Obraz
zaczął zanikać.
- Widzi książę? Coś zakłóca kontinuum. Ale to nic, niech książę zerknie
tutaj.
Obraz zjechał niżej, nad same dachy budynków.
- Tu.
Na rynku stała postać. Dwa metry wysokości, duże, czerwone oczy zajmowały
większą część głowy, która poza nimi nie miała żadnych rysów twarzy.
Postać ubrana była w długi, czarny płaszcz. Spoglądała do góry.
- Ultroloth, książę. Stoi tak od godziny. I patrzy.
Obraz w kuli zniknął.
Był środek
nocy kiedy Don van Powerman z wędką przerzuconą przez ramię stanął pod
drzwiami do wieży maga. Uśmiechając się lubieżnie podniósł dłoń i
kilkakrotnie mocno uderzył. Zadudniło. Książę stał cierpliwie. Cofnął się
dwa kroki i spojrzał do góry. A potem zapukał ponownie.
- Ross! - krzyknął - Śpisz?
Cisza.
- Ross!
Z wnętrza wieży dobiegło lekkie poruszenie.
- Ross! To ty?
Ktoś szurając nogami powoli podszedł do drzwi.
- Ross! - krzyknął jaszcze raz książę, dla pewności.
Zza drzwi odezwał się zmęczony głos.
- Wierzyć mi się nie chce, że to ty, Don. Czego chcesz?
- Wiesz, korzystając z chwili czasu, doszedłem do wniosku, że można by
wyskoczyć na ryby. Akurat nic się nie dzieje, jutro jedziemy zajebać potwora
z chmurą, przed czymś takim należy się rozerwać. Co ty na to?
Ross the Boss milczał przez dłuższą chwilę.
- Nie jestem pewien czy zdajesz sobie sprawę, że jest środek nocy. Jaką rybę
chcesz o tej porze złapać? Ryby w nocy śpią.
- Rybę nocną - odparł książę roztropnie. - Bądź spokojny, w moich
rzekach można łowić przez całą dobę. Zawsze coś złapiesz.
Zza drzwi dobiegło westchnienie.
- Męczysz mnie Don - rzekł czarownik. - Odwal się. Rano ci powiem czy jadę z
wami czy nie. Teraz chce mi się spać. Dobranoc.
- Czekaj, czekaj - wszedł mu w słowo książę - czyżby ona tak cię wykończyła?
Czy jest tam wciąż z tobą? Ty ogierze. Pukałeś ją non-stop całą noc,
dzień i noc? Popatrz, a ja jej nawet dobrze nie poznałem. Rossik? Zapoznasz
nas?
- Dobranoc.
- A więc dobrze - książę doszedł do wniosku, że nadszedł czas, by
wprowadzić w życie plan A. Poprawił na biodrach pas siły. Wprawdzie nie był
to TEN pas siły, tylko namiastka pasa, który został ostatnio zniszczony, ale
musiał wystarczyć. Książę odłożył wędkę na bok i chwycił za klamkę.
Pociągnął. Zatoczył się do tyłu gdy szarpnięty z nadnaturalną siłą
uchwyt został mu w ręku.
- K-wa - powiedział książę. - Ross! Ale ch-owe klamki ci zamontowali. Nawet
w stajni mam lepsze.
- Bo to trzeba pchać, nie ciągnąć, ty durniu - odezwał się głos gdzieś z
głębi wieży.
- A tak, ty wiesz przecież lepiej - odparł książę. - Pchało się troszkę
ostatnio, co?
- Odwal się. Możesz sobie darować, ona już poszła. Wyrzuciłem ją
- Jak to? - książę był prawdziwie zdziwiony - Tak szybko?
- Znajdziesz ją pewnie w dżakuzi. Albo u barbarzyńcy. To zwykła zdzira.
- No coś ty? - zaśmiał się książę - Naprawdę? Jak do tego doszedłeś?
- Jak chcesz to możesz wejść. Tylko popchnij. Jest otwarte.
To już nie było to samo.
- Wiesz, w zasadzie mam na głowie ważne sprawy księstwa. Wpadnij rano na śniadanie,
będziemy jechać. A i może zerknąłbyś w kulę, pogadał z kimś o tej
chmurze nad tym miastem, em, Krakatos. To jakiś kwas.
- Na razie.
Bar von
Barian był zadowolony. Laska była dobrze szkolona i pomyślał sobie, że mógłby
ją wziąć do haremu, pewnie słowo nie było jej obce. Gdyby tylko umiała mówić
po ludzku, a nie sepleniła coś tam po swojemu. Chociaż z drugiej strony, w
zasadzie, jej zajęcie będzie wiązało się raczej z jęczeniem a to wychodziło
jej z tym akcentem całkiem dobrze. Dobra.
- Masz tu 500 gp - powiedział rzucając jej woreczek z pieniędzmi. - Podobało
się, k-wa?
Kobieta szybko oceniła zawartość sakwy i uśmiechnęła się szeroko. Próbowała
złapać Bara udami.
- Poczekaj, k-wa, nie teraz. Chodź do dżakuzi, tam się zabawimy - spostrzegł
brak zrozumienia na jej twarzy. Zmarszczył czoło.
- Come - powiedział. - No, k-wa, come.
Złapał ją za rękę i szarpnął, aż wstała.
- IDZIEMY - powiedział wolno i wyraźnie. - Do DŻAKUZI.
Kobieta nie opierała się, ale wyraźnie oczekiwała od Bara jakiejś akcji.
Barbarzyńca zastanowił się przez chwilę.
- HAREM - powiedział. - TY - wskazał na nią - do HAREM. HAREM.
Kobieta kiwnęła głową, lecz wyraz jej twarzy nie zmienił się ani o jotę.
Bar stracił cierpliwość.
- K-wa, idziemy - pociągnął ją za sobą. Ruszył w stronę drzwi.
- Karczmarz! - odwrócił się nagle - Weź tych w beretach i zanieś do świątyni.
Powiedz, że Bar powiedział, żeby ich postawić. Potem przyprowadź ich na
zamek, chcę z nimi pogadać, a jakoś nie zdążyłem. I przyprowadź kogoś,
kto mówi po ichniemu, bo k-wa, w ogóle ich nie rozumiem. Tylko masz to zrobić
osobiście, k-wa, bo ci zamknę karczmę. Nie wysyłaj żadnych swoich ćwoków,
rozumiesz mnie. Osobiście. A może ty ich rozumiesz, co?
Karczmarz kulił się za barem. Pokręcił głową.
- To ch-owo. Masz przyjść rano.
Książę
nalał sobie skocza i usiadł na tronie. Nie jest dobrze, pomyślał. Szykuje się
rąbanina, a ja nie mam nawet porządnego pasa siły. Powinienem zapytać Magusa,
albo pójść do Mind Flyerów.
Pojawił się Bar, ciągnąc jakąś właściwie nie ubraną kobietę.
- Cześć - powiedział książę. - Potrzebuję pasa siły. Idę do Mind Flyerów,
żeby mi coś zrobiły.
Barbarzyńca zatrzymał się w drzwiach.
- Żartujesz. Zrobią ci w przyszłym wieku. Z tym trzeba się, k-wa, urodzić -
napiął biceps.
- Nie p-dol.
- Idę teraz do dżakuzi.
- A ja puknąć księżną.
- Gdzie gubernator?
- Nie wiem, k-wa. Pewnie śpi.
- Niech siedzi na zamku i nie rusza stąd dupy. Bo jeszcze się zabije. Trzeba
powiedzieć Edytorowi.
Kiedy Bar wszedł do dżakuzi zobaczył jak gubernator Rund'ijk właśnie głaszcze
po nóżce jedną z dam dworu i lekko się zdenerwował, gdyż nie lubił, gdy
mu jakiś grubas wpychał się w interes. Wytłumaczył gościowi, że musi już
iść spać, na co gubernator po chwili wahania się zgodził. Książę
tymczasem odwiedził swoją sypialnię. Pomimo niewątpliwych zalet spędzania
wolnego czasu z księżną, po godzinie Don przypomniał sobie, że w zasadzie
nie ma teraz zbyt dużo wolnego czasu, wyswobodził się z objęć tytularnej małżonki
i udał się do latającego zamku. Lecąc w kierunku unoszącej się na chmurze
budowli podziwiał swoje miasto w pierwszych promieniach wschodzącego słońca.
Dachy lśniły na czerwono i książę pomyślał, że ma piękne księstwo.
Mind Flyery powitały go bez nadmiaru entuzjazmu. Ale one nigdy nie okazywały
zbytniej ekscytacji, kiedy ktokolwiek przychodził do nich w jakiejś sprawie.
Robiły, to co lubiły robić i to im odpowiadało. Nie miały zamiaru podpadać
księciu ale nie uważały, że płaszczenie się przed kimś jest dobrym
sposobem na układanie sobie wzajemnych stosunków. Książę wyłuszczył o co
chodzi.
- Książę - powiedział po dłuższej chwili jeden z Mind Flyerów - to o co
prosisz jest niewykonalne. Nie zrobimy ci pasa siły na - zastanowił się -
dzisiaj, ani na jutro, ani nawet na za miesiąc. Nie da się. Produkcja takich
rzeczy jest czasochłonna. Potrzebujemy przynajmniej sześć miesięcy, zważywszy,
że zamówienie księcia nie jest jedynym, nad jakim pracujemy.
Trzy stwory spojrzały po sobie i widać było, że porozumiewają się między
sobą.
- Cztery miesiące jak się sprężymy. Może trzy, jeśli komponenty będą
dobrej jakości i... dostaniemy kilka świeżych móżdżków do wyssania.
Tak... - macki mu zafalowały. - Tak jak zwykle.
- Ponieważ wykonywaliśmy już kiedyś takie zamówienie dla księcia, nie będzie
problemu w tym sensie, że nie przewidujemy wpadki. Mamy doświadczenie. Ale aby
zaklęcia się utrwaliły, potrzeba czasu. Niestety - wzruszył ramionami. -
Oczywiście książę może sobie zawsze zażyczyć, wie książę co mam na myśli,
ale co ja będę księciu radził. Na pewno książę rozważa wiele możliwości,
skoro sprawa jest taka pilna.
-
Zasadził się?
- Jest przybity.
Bar oderwał wzrok od swojego bicepsa.
- Przybił się do tyczki? I ja nic o tym nie wiem? Trzeba go podlać.
Książę westchnął i wzruszył ramionami.
- Chodźmy do Magusa. Może będzie miał dla mnie pas siły.
Bar mruknął.
- Może wie coś więcej o tej chmurze.
Magus
zrobił szerokie oczy.
- Pas siły? Książę, czy ja zbieram pasy siły? To przecież raczej książę...
- urwał. - Nie, nie mam. Zbieram z kolei inne rzeczy. Księgi z unikalnymi
czarami. Magiczne różdżki. Ciekawe artefakty. Tego typu.
Książę patrzył na Magusa spode brwi.
- Właściwie, - powiedział czarownik - mogę się popytać. Ale to też nie na
zaraz. Powiedzmy, na jutro, mogę się dla księcia wywiedzieć, czy ktoś z
moich znajomych, rozsianych po niezliczonych planach multiwersum, nie słyszał
o kimś, kto akurat sprzedaje pas siły.
Magus nagle się podekscytował.
- Właśnie! - zawołał - Dowiedziałem się czegoś interesującego o tej
historii z Krakatos. Siadajcie - pokazał ręką kanapę. - Może skocza?
Magus nalał skocza z karafki, której szkło mieniło się na czarno-czerwono,
układając się w przykuwające wzrok wzory.
Magus zaczął.
- Postanowiłem wczoraj zbadać, czy ktoś nie wie czegoś więcej o tej
chmurze. Skontaktowałem się z jednym znajomym, mieszka w Outlands, bliżej
Plague-Mort, wiecie miasto graniczne z Otchłanią. Kopnięty gość,
przynajmniej ostatnio. Rozumiecie, chaos rulez, etc. W każdym razie powiedział,
że wrócił właśnie z Równiny Nieskończonych Portali i widział, jak nad,
poczekajcie, to była taka romantyczna nazwa, hm... ach, właśnie, nad
Jeziorami Płynnego Żelaza unosi się podobna chmura. Mówił, że kręciła się
tak ładnie, to znaczy wirowała i miała te elementy czerwone i błękitne wyładowania
zupełnie jak u nas. Podobno ukształtowana była w rodzaj jak gdyby lejka, czy
też odwróconego stożka ze ściętym czubkiem i znajomy twierdził, że miał
wrażenie jakby ta trąba się wydłużała, zbliżając coraz bardziej do
ziemi. Postanowiłem zobaczyć co u nas i rzuciłem kulą nad Krakatos. Panowie,
ta chmura zaczęła wirować! I wiecie co? Środek chmury zaczyna się zapadać,
tworząc wklęśnięcie. Jakby tworzył się tam jakiś otwór.
Rozległo się łomotanie do drzwi.
- Magus! Otwieraj! To ja, Ross!
Magus popatrzył na Dona i Bara. Poszedł na dół i po chwili obaj czarownicy
pojawili się w salonie.
- Panowie, - powiedział Ross nieco podekscytowany - nie zgadniecie.
Książę i barbarzyńca spojrzeli na siebie obojętnie.
- Zadzwonił do mnie jeden z K25. Celeron. Mówi, że w spotkał w Sigil tą
naszą agentkę, jak jej tam, zapomniałem. Never mind. Znaczy nie never mind,
ale nieważne. Znaczy... k-wa. Członek z... - mag odchrząknął.
- Dobra - kontynuował. - Powiedziała, że sama nie może wpaść, bo portal do
Jamy Moldka się cyklicznie zaciął a nie ma czasu szukać transportu z
przesiadką. Ale mówiła, żeby przekazać, że spotkała jednego Yugolotha,
jakiś mniejszy sort, który z dużą pewnością twierdził, jakoby ktoś starał
się otworzyć duży portal na Żółwia. Wiecie skąd? Z 555-tego layera Otchłani.
Królestwo Takhisis, bogini złych smoków.
Bar chwycił butelkę skocza za szyjkę, przechylił i wypił resztę duszkiem.
Ponieważ w butelce była jeszcze przynajmniej ćwiartka, więc książę
spojrzał na barbarzyńcę przeciągłym spojrzeniem. Bar rzucił pustą butelką
do tyłu i otarł usta ręką.
- Dobra, - rzekł - jedziemy ich p-dolnąć.
- Teraz? - zapytał książę. - Dzisiaj nie mogę. Muszę mieć ten pas siły.
- Nie p-dol - odparl Bar. - Jesteś, k-wa, ćwok. Jedziemy i dajemy im wp-dol,
wracamy i idziemy na dupy. Pół godziny.
Ross the Boss poruszył się niepewnie.
- Wolałbym mieć coś wymedytowane - stwierdził. - Poza tym nie wziąłem
dzisiaj teleportu.
Bar spojrzał na niego dziwnie.
- To co ty, k-wa, medytujesz? Powiększenie członka?
- Dokładnie. Cztery razy. I jeszcze magiczną gumę, też cztery razy, więc
zabrakło mi miejsca.
- To mnie akurat, k-wa, nie dziwi. Już po cantripie robi ci się tłok.
- S-dalaj.
- Dobra, - rzucił książę - poczekajmy do jutra.
Magus siedział w fotelu i wyglądał jakby myślał.
Wieczorem
Magus przysłał wiadomość, że żaden z jego znajomych nie ma na sprzedaż
pasa siły. Bar zabawiał się w dżakuzi a mag pił spokojnie skocza i palił
trawkę. Dołączył do niego Don. Pod koniec butelki, kiedy książę po raz
kolejny zwierzał się Rossowi ze swoich problemów związanych z deficytem siły,
mag nie wytrzymał.
- Może byś tak wydał, na przykład, jakieś zarządzenie. Albo zrobił
konfiskatę w mieście. Na pewno ktoś trzyma taki pas na wypadek najazdu demonów.
Lub migracji smoków. Byłeś u Skubi Du?
Księcia olśniło.
- Właśnie! - zachwycił się bystrością swojego intelektu - Skubi Du! Mag,
idziemy.
- Ale łyskacz... - starał się zaprotestować Ross, świadom już błędu,
jaki popełnił.
- Chodź, k-wa, wypijemy po drodze.
Mag jeszcze się wahał. Ale z drugiej strony wypić sobie na świeżym, zajarać
skręta gdzieś pod drzewkiem...
- No, dobra.
Skubi Du był profesjonalnym szefem gildii morderców. Wiedział więc, że spać
należy niewiele, sen trzeba mieć czujny i zawsze warto mieć pod ręką porządnie
zatruty sztylet. Gdyby nie znajomość tych trzech prawd kilka razy przestałby
już być szefem gildii. Kiedy więc około północy zapukali do niego książę
i mag, Skubi Du był na nogach i z wyrazem skupienia na twarzy sączył
ciemnobrunatny płyn do pochwy swego noża.
- Cześć, Skubi Du - powiedział Don. - Potrzebuję pasa siły. Masz?
Skubi Du spokojnie skończył nalewać truciznę, zakorkował fiolkę i schował
do szuflady. Potem podniósł wzrok i spojrzał na księcia.
- Witam, książę. I magu. Nie wiem, muszę pomyśleć. Jakiego pasa?
- Siły.
- Jakiej siły?
Książę powiedział. Skubi Du się nie zdziwił. Tylko przez chwilę zastanowił.
- Książę, - rzekł po chwili - nie mogę księciu takiego pasa dać. Ani
sprzedać. Szanuję sobie współpracę z księciem, bo dzięki księciu gildia
przeżywa teraz swoje najlepsze czasy. Jak rozumiem sprawa jest pilna. Może
skocza?
- Dawaj. No i co z tym pasem?
- Mogę księciu pożyczyć. Mój prywatny. Tylko muszę go mieć z powrotem w
przeciągu tygodnia - Skubi Du spojrzał na księcia.
- I mogę mieć dla księcia propozycję. Jako gildia morderców, wiemy różne
rzeczy o różnych ludziach. Jeśli książę złoży zamówienie, dostarczymy
księciu taki pas. Za 2 tygodnie. No i oczywiście po specjalnej cenie: dwadzieścia
tysięcy złotych monet.
Bar
postanowił załatwić sobie coś na smoki. W świątyni dostał dwie mikstury
kontroli złych smoków i obietnicę, że zwłoki zabite w karczmie zostaną
postawione na drugi dzień. Jak powiedział przeor, wyrwany ze snu w środku
nocy:
- Coś kiepsko wyglądali, więc oceniłem, że nie można ich stawiać jakimiś
czarami, które mogą nie zadziałać z racji ich nędznej budowy. Dlatego muszę
się dobrze teraz wyspać. Ja i moi zastępcy.